Widowisko przyrody
Daleko od całkiem wielkomiejskiej jak na Afrykę Lusaki, w głębi bezkresnej Zambii, hen od komunikacyjnych szlaków leży niezwykła kraina, jednego z najpiękniejszych parków narodowych całego czarnego kontynentu – South Luangwa, która rozciąga się na obszarze ponad 9 tysięcy kilometrów, opasana od południa wstęgą rzeki Luangwa.
Docieram na teren mojego kampu leżącego tuż nad wodami rzeki Luangwa, gdy słońce kładzie się już ciepłymi promieniami po namiotach. Przejazd ze stolicy Zambii lokalnymi środkami lokomocji zajął ponad dobę, na która złożyło się 10 godzin jazdy wielkim starym autobusem, poprzedzone sześciogodzinnym jego zapełnianiem na dworcu w Lusace, 4 godzinny noclegu na dworcu w zaparkowanym busie wraz z jego kierowcą, 6 godzin wysiadywania ławki na dworcu w Chipata, 5 minut zimnego prysznica wykupionego u właściciela prywatnego domu na tyłach dworca, przynajmniej 2 godziny załadunków i przeładunków. Wszystko okupione butelką ginu, bez którego układ nerwowy białego przybysza nie radzi sobie z afrykańskim brakiem poszanowania czasu i dezorganizacją.
Mój namiot to budowla drewniano – bambusowo – materiałowa z łazienką pod chmurką, w której centralnie rosnące drzewo pełni funkcję zasłonki do prysznica, półki na kosmetyki, wieszaka na ręcznik i papier toaletowy. Wszystko to padnie łupem ciekawskich małp, panoszących się po całym kampie, który zdaje się być elementem scenografii z filmu „Pożegnanie z Afryką”. Ciężkie kolonialne meble z ciemnego drewna, rozstawione pod bambusowymi dachami na palach – wszystkie zwrócone w stronę rzeki i wrót parku – sceny najpiękniejszego spektaklu przyrody. Już rano przekonam się, że aktorzy tego teatru lubią bywać i na widowi, szukając kontaktu z publicznością.







Krótki czas, który dzieli moment zachodu słońca od zapadnięcia kompletnych ciemności wypełniają melodie zwierzęcych odgłosów – po tafli wody niosą się pomruki hipopotamów, pogwizdywania słoni i okrzyki chordy małp. Wraz zapadaniem zmroku koncert zaczyna orkiestra cykad i świerszczy. Przyroda na skraju Luangwa obejmuje człowieka szerokimi ramionami i tak samo tuli do snu, jak i z niego budzi.
Zamiast budzika wyrywa mnie ze snu dziwaczny ciąg dźwięków i odgłosów, jakie okazują się pochodzić od stojącego przy moim namiocie słonia, który odnalazł śniadanie w koronie rosnącego za oknem drzewka. Wychodząc z namiotu kilka minut po zniknięciu trzepiącego uszami giganta, dostrzegam dwie majestatycznie przechadzające się na odległość stu metrów żyrafy, które przystanęły na moment, jakby chciały się przywitać.
Poranne safari zaczyna się o 6 rano, gdy powietrze jest wciąż chłodne. Wschód słońca obserwuję już z odkrytego Land Rovera, który niczym rozbujany falka statek sunie po wytyczonych gruntowych drogach parku. Żyrafy, wszelakie antylopy, bizony, zebry i stada ptactwa zdają się być już rozbudzone i pochłonięte śniadaniem. Krokodyle ożywają poruszone głodem i tylko hipopotamy wciąż leniuchują zanurzone w mętnych rozlewiskach Luangwy. Stado lwów odnajduje Rose – nasz przewodnik i kierowca, jedyna kobieta w całej Zambii na takim stanowisku. Gdy podjeżdżamy do ich kryjówki lwice wylegują się w trawach a małe lwiątka ochoczo baraszkują. Po chwili celuje w nas co najmniej kilkanaście par dzikich i pięknych oczu. Rose tym razem nie zatrzymuje samochodu, by na jego pokładzie nie znaleźli się nieproszeni goście. Okrążamy tą osobliwą gromadę kilkakrotnie z tak bliska, że mam wrażenie jakbym oglądała najlepszy film przyrodniczy w wersji LIVE, z efektem zapachowym (odór niczym w zoo) i dotykowym (stada much unoszących się w powietrzu dało się odczuć na własnej skórze).
Normę poznaję, gdy siedząc na werandzie popija jak co dzień gin z tonikiem. Ta urocza kobieta pochodząca z RPA, ma 91 lat. Spędziła na kampie lata wraz z mężem zarządzając tym miejscem do czasu, gdy zapadł na malarię, której nie pokonał. W dziwny sposób Norma upatruje źródła tej choroby w barze, gdzie ponoć mąż zwykł spędzać zbyt dużo czasu. Może dlatego ona sączy swój gin na werandzie.
Norma snuła wiele pięknych opowieści, które zakończyła obszernym narzekaniem na hipopotamy, które znów weszły w jej grządki kwiatów, na słonie – bo jeden z nich tydzień wcześniej ponownie wszedł do basenu nie potrafiąc już niego wyjść, na żyrafy które wyjadają owoce z drzew i oczywiście małpy – te ostatnie przeganiała niczym moja babcia gołębie na balkonie.
Dwa dni pobytu w Luangwa były zaledwie chwilą w mrowiu spędzonego w Afryce czasu, a pozostaną nadzwyczajnym wspomnieniem wpisanym na listę „do powtórzenia”.
O autorze artykułu

Ostatnie posty
AKTUALNE WYDANIE2019.02.28Chiny bez planu cz. 2.
Lifestyle2018.06.30Chiny bez planu
Lifestyle2018.01.07Joga – wierna przyjaciółka
Lifestyle2018.01.07W hidżabie i z zaskoczeniem