W hidżabie i z zaskoczeniem
Pomysł mojej podróży w pojedynkę do Iranu wzbudził u wielu zdziwienie. Niektórych dziwi nawet teraz, mimo że przez ostatnie dwa lata włóczyłam się po świecie głównie jako „solo traveler”. Aura paranoi, która otacza ten kraj, udzieliła się trochę i mnie…
Jechałam z biletem w jedną stronę, z otwartą furtką powrotu na wypadek, gdyby wszystkie przesądy okazały się prawdziwe lub omijające mnie dotychczas złe duchy dopadły mnie właśnie w Iranie.
Iran, który rysuje się nam głównie w ciemnych barwach, zaszufladkowany jako kraj grożący wojną atomową, nieszanujący podstawowych praw człowieka, gardzący międzynarodowymi konwencjami, blokujący internet i rządzony terrorem i reżimem, to także niezwykle ciekawy kierunek dla podróznika, który szuka czegoś więcej niż wypoczynku i rozrywki.
Kobieta jednak musi wykazać gotowość do noszenia hidżabu, rękawków za łokieć i strojów zakrywających sylwetkę co najmniej do połowy uda. Ponieważ nie działają tu żadne międzynarodowe karty kredytowe czy debetowe, podróżuje się z gotówką, z zapasem na czarną godzinę. Dzięki specjalnym aplikacjom VPN, instalowanym w Europie, ominiemy blokady internetu, ale kieliszka wina czy drinka nie napijemy się nawet w hotelach międzynarodowych sieci. Piwo bezalkoholowe pozostanie jedynym substytutem. Zwolennicy nocnego życia czy fani Starbucks’a mogą czuć się nieswojo w rzeczywistości odciętej od globalizacji, zanurzonej w ciszy i lamencie. Dlatego na pokładzie samolotu, lądującego w Teheranie, poza mną byli podróżnicy płci męskiej; samotne kobiety-turystki w Iranie to wciąż rzadkość.
Otoczony masywami górskimi Teheran pozbawiony jest szczególnego uroku i wciąga przybysza w wir na pozór zwykłego miejskiego pędu. Ozdobny pałac królewski, muzeum narodowe czy stary bazar przypominają o latach świetności potężnej Persji, ale nikną wśród niezliczonych portretów obecnych dyktatorów, propagandowych plakatów i banerów, znaków przypominajacych o segregacji kobiet i mężczyzn czy antyamerykańskich grafik na stacjach metra i malunków na ścianach nieczynnej ambasady USA.
W piątek, będący w świecie islamu odpowiednikiem naszej niedzieli, pobliskie szlaki górskie dookoła miasta zaludniają się od bladego świtu tymi, którzy zamiast do meczetu ruszają w góry, by wbrew publicznym zakazom śpiewać i grać, śmiać się, zrzucać chusty i hidżaby, odtwarzać na małych poręcznych głośnikach zakazane pieśni i stare przeboje sprzed rewolucji. W uroczych knajpkach na wielkich leżankach wyłożonych dywanami serwowane są lokalne potrawy i leje się strumieniami aromatyczna, mocna herbata. Ja posmakowałam tam przede wszystkim irańskiej gościnności. Zapraszano mnie do stołów, częstowano herbatą, pistacjami i owocami. Po stokroć dziękowano mi za przyjazd do Iranu, czasem serdecznie ściskano dłoń, łamiąc zakaz kontaktu fizycznego między obcą kobietą i mężczyzną.
Wystarczą dwie godziny jazdy autobusem na południe od Teheranu, by wpaść w pustynne przestrzenie i labirynty miast, których piaskowe mury wciąż opowiadają historie jedwabnego szlaku i wędrujących nim karawan. Kashan skrywa w swych uliczkach zabytkowe perskie wille, których rozległe, zielone patia szumią fontannami, koją harmonią oraz subtelnością dekoracji i gromadzą mieszkańców na szklaneczkę herbaty. Niektóre zmienione w pensjonaty czy hostele gościnnie witają rosnącą grupę backpackerów i niezależnych podróżników. Na dachu jednego z nich witałam wschodzące nad pustynią słońce, na innym podziwiałam jego zachód lub liczyłam gwiazdy w poczuciu szczęścia i bez wątpliwości, że Iran to miejsca idealne dla mnie.
W Yazd warto zgubić się w plątaninie ulic i tuneli starego miasta, szukając drogi do strzelających w niebo minaretów. Można tu nie licząc czasu pić kawę i zajadać najlepsze na świecie daktyle w kafejkach na dachach, wdać się w dyskusję z mówiącym płynnym angielskim imamem, raczyć się herbatą w cichych zaułkach lokalnego bazaru i nieśpiesznie podglądać życie. Niezliczone turkusowe kopuły meczetów rozbrzmiewają modlitwą, a wieczorem skrzą się, gdy słońce zalewa świat ciepłymi barwami różu i złota. Górzysta pustynia, ciągnąca się dookoła tysiącami kilometrów kwadratowych, skrywa kilka kulturowych i historycznych perełek – porzucone miasta, jaskinie i groty, liczne caravana serai, miejsca kultu wyznawców zoroastryzmu, czy ich słynne wieże milczenia, gdzie składano ciała zmarłych na powietrzny pogrzeb, czyli na pożarcie sępów.
Esfahan zachwycił mnie szczególnie swoim rozmachem, elegancją, zielenią i kulturą. To niezwykłe miasto sławi Naqshe Jahan – drugi na świecie co do wielkości zamknięty plac. Siedemnastowieczne meczety, pałace, rajskie ogrody to prawdziwe perły Wschodu, od dawna wpisane na listę zabytków UNESCO, ale wciąż żywe i gwarne, oblegane tłumnie nie przez turystów, ale dumnych Irańczyków. Sieć korytarzy starego bazaru ciągnie się na północ od Naqshe Jahan i łączy strategiczne punkty miasta. Czym dalej od głównego wejścia, gdzie dominują stoiska z rękodziełami i pamiątkami, tym więcej autentyczności i lokalnego kolorytu. Stoiska z czadorami, chustami, miedzianymi naczyniami, ziołami czy skórami wibrują klimatem Orientu i przenoszą do krainy jak z baśni tysiąca i jednej nocy. Urokliwe kafejki, herbaciarnie i perskie restauracje kuszą zapachem i wystrojem, a potem wciągają przybysza w uścisk irańskiej gościnności, która nie ma sobie równych. Kilka niezwykłych mostów łączy tu brzegi rzeki, która zniknęła po kilku latach dotkliwej suszy. Pod jednym z nich wśród historycznych kamiennych łuków wieczorami gromadzą się niepogodzeni z reżimem Irańczycy w każdym wieku i wspólnie śpiewają, przypominając sobie czasy, gdy sztuka, artyzm nie były ograniczane, gdy ich życie obfitowało w przyjemności i gdy mogli być wolni. Ten śpiew brzmi we mnie do dziś. I choć przerwał go nagły nalot policji obyczajowej, która rozpędziła zbiegowisko, to rozbrzmiał on na nowo, i wierzę, że przeszywać będzie powietrze Esfahan, aż Iran obudzi się z koszmarnego snu.
Trzy tygodnie samotnej podróży przez Iran były nie tylko spotkaniem z niezwykłą kulturą, architekturą i inną obyczajowością, ale przede wszystkim wyjątkową okazją do kolejnego uświadomienia sobie, jakim szczęściem obdarzył mnie los, pozwalając na to życie, którym żyję, delektuję się i zajadam.
W Iranie cierpią nie tylko kobiety i młode dziewczyny. Tam cierpią całe pokolenia i rodziny, które zatrzaśnięto w pułapce systemu, islamu i reżimu, z którym nie mieli i nie mają nic wspólnego, którymi gardzą i których się wstydzą. Rzesze ludzi prowadzących dwa życia – to zewnętrzne, obce i sztuczne w kontraście do tego prawdziwego i swobodnego, toczącego się za zamkniętymi drzwiami domów i mieszkań, ale podszytego strachem i obawami. Poznałam kobiety, które są zamknięte w pułapkach obyczajów, a mają oświecone umysły i wolnościowe poglądy, które nie znajdują zrozumienia ani w ortodoksyjnych rodzinach, ani u pracodawców, sąsiadów czy nauczycieli. Szarpią się z życiem, każdego dnia mozolnie brnąc przez reżimową rzeczywistość; w osamotnieniu i z marzeniami o ucieczce. Bez perspektyw i z umierającą wiarą w zmiany otwierają okna na świat, jakimi pozostaje blokowany internet i zabroniona telewizja satelitarna. Byłam gościem w irańskich domach, w których w ukryciu ogłada się filmy sprzed rewolucji, śpiewa zakazane pieśni i uczy dzieci historii, o której nie ma słowa w szkolnych podręcznikach. Poznałam matki, które nie widziały od lat swoich dzieci, a którym same pomagały uciekać do Europy czy Kanady. Przyglądałam się wybuchom tłumionych radości i śmiechów na spotkaniach, podczas których zrzucane były hidżaby i czadory. Ludzie są siłą tego kraju i przyjęli mnie do świata, który przywodził wspomnienia z dzieciństwa, z czasów PRL-u, ale pozwolił na nowo zachłysnąć się wolnością, której wartość nam na co dzień umyka.
O autorze artykułu
Ostatnie posty
- AKTUALNE WYDANIE2019.02.28Chiny bez planu cz. 2.
- Lifestyle2018.06.30Chiny bez planu
- Lifestyle2018.01.07Joga – wierna przyjaciółka
- Lifestyle2018.01.07W hidżabie i z zaskoczeniem