Ghana
Prosta i nadzwyczaj dobra, asfaltowa droga wzdłuż bananowych plantacji, prowadzi do granicy Wybrzeża Kości Słoniowej z Ghaną, styku dwóch różnych postkolonialnych kultur.
Zardzewiała brama, kilka posterunków, masa formalności do pokonania i druków do wypełnienia, by móc wkroczyć do krainy, gdzie kawę i kakao wypiera herbata z mlekiem, bagietki ustępują miejsca tostowym paczkowanym chlebom, znikają stare Peugeoty i Citroeny i cudownie powraca do życia język angielski, jak na brytyjską kolonię przystało.
Pierwszy punkt podróży – Elmina, założona w XV w. przez Portugalczyków, jest jak wyrzucona na brzeg oceanu perełka. Niepozorne miasteczko z postkolonialnym duchem, malowniczym portem, przystrojone okazałym fortem i obszyte piaszczystą i porośniętą palmami plażą. Fort Świętego Jago, który pozostał po holenderskich najeźdźcach a potem brytyjskich kolonialistach, kole w oczy swoją przybrudzoną bielą i świeci pustkami. Poza mną, zaledwie kilku lokalnych turystów oddaje się w ramiona jego labiryntów, pogrążonych w rzadkiej dla Ghany ciszy i spokoju. Tuż za starymi murami życie toczy się zwyczajnym leniwym afrykańskim rytmem. Gigantyczny rybacki port choć barwny to bucha smrodem i straszy swoim zanieczyszczeniem. Zaśmiecona plaża obudowana osiedlem drewnianych miniaturowych chałupek, przykryta warstwą śmieci, upstrzona łodziami, pełna ludzi, zwierząt domowych, ruchu i zgiełku uderza swoją autentycznością i swojskością. My turyści nie zmieniamy tu krajobrazu tak jak dzieje się to w innych, turystycznych zakątkach świata, jesteśmy tylko cichymi obserwatorami afrykańskiej rzeczywistości, wciąż tak uparcie odpornej na procesy globalizacji.
Cape Coast dzieli od Elminy kwadrans drogi samochodem. Złapana na przysłowiowego stopa taksówka (w Afryce każdy pojazd jest taksówką jeśli tylko jest taka potrzeba) sunie ciągnącą się wzdłuż wybrzeża, smaganą wiatrem i solą drogą, która po chwili wpada w wir rozgrzanego miasta wprost do paszczy lwa – na centralny market. Zapach suszonych i świeżych ryb wisi w powietrzu niczym UFO. Kobiety w pstrokatych i korowych, fantazyjnie upiętych chustkach bądź gigantycznych słomianych kapeluszach siedzą przy swoich mikro-straganach, ożywione rozmową lub pogrążone we śnie, jaki dopada tu wielu, w chwili najgorszego upału. Inne sprzedawczynie krążą ulicami ze swoimi stoiskami umiejscowionymi na głowie, których to ciężar z pewnością każdego białego przybysza wcisnąłby w ziemię lub złamał w pół.
Odgłosy miasta cichną w murach największego w Ghanie zamku – Cape Coast Castle, który ze skalistego nadbrzeża góruje nad miastem, przypominając smutne czasy niewolnictwa, kiedy to powstał. Niegdyś pełniący rolę miejskiego marketu, gdzie złoto, jedwab, przyprawy, tkaniny i niewolnicy obierali kurs w nieznane obecnie, stanowi zabytek UNESCO. Udaje mi się namówić ochronę by wpuścili mnie mimo zamknięcia obiektu, dzięki czemu cieszę się nim w spokoju i samotności, przy dźwiękach magicznych i hipnotycznych bębnów, których właściciele dają koncert u podnóża murów i z widokiem na burzową chmurę uczepioną linii horyzontu.
Zostawiając na trochę wybrzeże, śladem umiłowanego Kapuścińskiego obieram kierunek na Kumasi. Choć miasto zwane jest „Miastem-Ogrodem” to wydaje się, że jedyne co oferuje Kumasi i okolice, to autentyczny obraz życia pogrążonego w chaosie miasta oplecionego siatką straganów i sznurkiem zastygłego ruchu samochodowego, ale też i leniwej prowincji z największym naturalnym jeziorem Ghany, rozciągniętej pod osłoną rozpalonego nieba na czerwonopomarańczowej ziemi.
Centrum Kumasi jest niczym gigantyczny bazar. Chodniki wszystkich centralnych ulic obstawione skrupulatnie sprzedawcami wszystkiego, co potrzebne i kompletnie zbyteczne. Gigantyczne wydmy używanej odzieży i butów przeplatane warzywami i owocami, wędzonymi rybami, oponami i przedmiotami po reinkarnacji, jakie zdają się zaczynać kolejne życie w nowym wcieleniu.
Ruch pieszy w porównaniu do kołowego jest niczym tor wyścigowy. Sznury starych taksówek i minibusów nazywanych tro-tro tkwią w bezruchu i kleszczach miejskiego i permanentnego korka, który zanika wraz z zachodem słońca, oddając pod panowanie ciemności uliczne przestrzenie.
Dzienne wycieczki za miasto są sposobem na ucieczkę od zmęczenia i irytacji, jakie niesie ze sobą każda godzina spędzona w Kumasi. Zielone krajobrazy, falujące linie horyzontu, wulkaniczny krater jeziora Bosumtwi i bogate w kulturę plemion Aszanti okolice odkrywają inne oblicze Ghany.
Świątynia w Besease okazuje się być miejscem magicznym jak na Afrykę. Zapomniana przez świat budowla (choć wpisana na listę zabytków UNESCO), strzeżona przez skrajnie wychudzonego i niemego staruszka, opowiada niezwykłe historie o afrykańskiej kulturze, duchowości, magii, symbolice, które wymarły w efekcie najgorszych chorób Afryki Zachodniej – niewolnictwa i kolonializmu. Dokoła świątyni sennie płynie życie wystawione na widoku publiczny. Otwarte są domy i przesiadujący przed nimi ludzie, skupieni i rozprawiający w grupach lub samotnie wykonujący czynności, z jakimi my kryjemy się w szczelnie zamkniętych łazienkach czy kuchniach. Hordy dzieci w różnym wieku, często z młodszym rodzeństwem uczepionym chustą do pleców wiodą życie podwórkowe i uliczne, dalekie od gier komputerowych, internetu i telewizji, trendów mody, globalizacji, od problemów Europy i Świata, gdzie mało które dziecko obdarza obcego tak szczerym i pięknym uśmiechem, który tutaj jest standardem.










Autobus do Accry okazuje się być nowoczesnym klimatyzowanym autokarem, którego wygodnie siedzenia właściciel szczelnie owinął folią – zapewne chroniąc swe narzędzie pracy przez zniszczeniem i zabrudzeniem nawet kosztem odparzonych pośladków klienteli. Kierowcy niczym mantrę powtarzają tekst „odjeżdżamy za moment”, jaki to finalnie osiąga rozmiar trzech godzin. Małe i pozbawione komfortu tro tro zapełniają się i odjeżdżają szybko. Tu ceną za komfort jest wyczekiwanie. Ale „stan martwego czekania” jak to ujął Ryszard Kapuścinski jest integralna częścią podróży po Afryce, z jaką trzeba się pogodzić, przyjąć za standard i polubić – w przeciwnym razie doprowadzi człowieka do obłędu. Ten finalnie nocny ( a nie dzienny) przejazd ukazuje wyłącznie ciemność, jaka spowija Ghanę. Odmianą są drobne światełka przydrożnych straganów i domostw. Głównym oświetleniem pozostaje wciąż Słońce, które wstaje i zachodzi niczym wyrzucona w górę lub w dół ognista piłka, pojawia się i znika gwałtownie czyniąc wschody i zachody cennym widowiskiem.
Ryszard Kapuścinski napisał, że Accra „ to jakby rozmnożone, powielone miasteczko, które wypełzło z buszu, z dżungli i zatrzymało się nad brzegiem Zatoki Gwinejskiej”. Dziś jest wybuchową mieszanką gigantycznego slumsu, postkolonialnego miasta, rybackiego portu, wysypiska śmieci i afrykańskiej metropolii. Urzędy państwowe zajęły okazałe, kolonialne budowle, jakie stoją zaledwie kilkaset metrów od ziejącego smrodem i brudem slumsu rozciągniętego wzdłuż pięknej piaszczystej plaży w samym centrum miasta. Na tyłach ekskluzywnych sieciowych hoteli rozbrzmiewa autobusowy dworzec, przypominający tabor wielkiego cyrku, otoczony siecią straganów i rynsztoków pełniących funkcję miejskiej kanalizacji i toalety. Dziwaczny Plac Niepodległości, przypominający budowle głębokiego komunizmu jest rzekomo atrakcją miasta, która niezależnie od gustu z pewnością nie pozostawia żadnego przybysza obojętnym. Z drugiej strony Accra to miejsce, gdzie znaleźć można prawdziwy supermarket a w nim wszelkie zagraniczne przysmaki, napoje czy alkohole. W dzielnicy Osu można zjeść obiad w restauracji o europejskim standardzie za europejską cenę, spotkać kobiety w szpilkach i modnych sukienkach, a nawet natknąć się na znajome logo popularnego fastfooda.
Spragniona zieleni, powiewu natury i ciszy obieram kierunek na Jezioro Volta – największy sztuczny zbiornik wodny na świecie, powstały na skutek spiętrzenia wód Czarnej i Białej Wolty. Kilka różnych pojazdów, przesiadek, miejsc na bagaż (od dachu, przez bagażnik, lukę pod siedzeniem, aż po moje kolana), by dotrzeć do sennego Kpandu, położonego kilka kilometrów od brzegu jeziora. Nocleg w otoczonym przez zieleń i owocujące drzewa mango pensjonacie, pozwala nacieszyć się cenną ciszą, odgłosem cykad i ptaków czy też drogą mleczną rozciągniętą na sklepieniu nieba. Droga, prowadząca z Kpandu do jeziora, kończy swój bieg na rybnym markecie, tuż przy linii jego wody. Rozmaite łodzie i łódeczki załadowane towarem bądź ludźmi, obwieszone praniem lub pochłonięte przez wodę, obstawiają brzeg. Soczysta zieleń pory deszczowej, blask wody i barwni rybacy cieszą oko przesycone miejskim widokiem.
W Kpandu zaczynam ostatni , jak mi się wydawało, kilkuetapowy przejazd do mało uczęszczanego przejścia granicznego z Togo, jaki finalnie okazuje się być tylko wycieczką bez celu. Odesłana z kwitkiem (wiza na granicy, która miała mi być wydana ostatecznie została odmówiona). Dokładam do listy środków transportu kolejny „taxi skuter”, dwa tro-tro i „shared taxi” pokonując kolejne kilometry nieutwardzonych i dziurawych bezdroży. Docieram do upragnionej, pogrążonej w bezładzie, pyle i ciemnościach granicy Ghany i Togo. Wyjątkowo wesoły celnik studiując kolejne wypełniane kartki niekończących się formularzy ze zdziwieniem czyta na głos wpis w rubryce „zawód” a potem prosi o poradę prawną i poprowadzenie sprawy.
O autorze artykułu

Ostatnie posty
AKTUALNE WYDANIE2019.02.28Chiny bez planu cz. 2.
Lifestyle2018.06.30Chiny bez planu
Lifestyle2018.01.07Joga – wierna przyjaciółka
Lifestyle2018.01.07W hidżabie i z zaskoczeniem