ETIOPIA II
Południowa Etiopia to nowy rozdział podróży, inna historia, inny świat odmiennych ludzi.
Wyjeżdżamy z Addis wypożyczonym, zdezelowanym i leciwym jeepem w płaską i zieloną krainę, niczym nieprzypominającą w krajobrazie ani klimacie tej, z którą obcowaliśmy podczas ostatnich tygodni. Jedynym śladem gór, jakie pozostawiliśmy za sobą jest samotnie stojący stożek góry Gurage (3721 m. n.p.m.) z czubkiem zawieszonym pod sklepieniem rozpalonego słońcem nieba.
Z kilkoma przystankami nad jeziorami o dziwacznym zabarwieniu krótko parzonej herbaty, docieramy do Awasy, nowoczesnego jak na etiopskie warunki miasta, gdzie utwardzone, szerokie ulice nie wpasowują się w obraz kraju. Awasa leży nad jeziorem o tej samej nazwie, gdzie wieczorem tłumy ludzi przechadzają się jego brzegiem, upstrzonym smażalniami ryb w biwakowym stylu, pijalniami piwa i straganami z owocami, gdzie zręcznie i szybko obiera się kupującemu wybrany przed momentem owoc soczystego i słodkiego ananasa lub mango. Powietrze jest gorące i przesiąknięte zapachem jeziora, które wieczorem staje się sceną dla malowniczego spektaklu zachodu słońca. Tafle wody zalanej światłem mącą wypływające na wieczorny połów drewniane łódeczki rybaków amatorów tych, którzy dnia następnego wystawią pod foliowym dachem swoja przenośną smażalnię.
Z Awasa, odarta z asfaltu, prosta i niewygodna droga prowadzi nas dalej na południe do Arba Minch, ostatniego przystanku cywilizacji przed niewidzialną bramą doliny Omo i nieposkromionych mieszkańców Etiopii, jakimi pozostają plemiona Mursi, Hummer, Konso, Banna, Koro i wiele innych.









Z zapasem paliwa, jedzenia i sprzętem biwakowym oraz niezastąpionym kierowcą Bebe ruszamy w busz. Pierwszy przystanek w Konso, gdzie ukazują się osobliwi przedstawiciele zamieszkującego ten region plemienia, odziani w kolorowe falbaniaste, ręcznie tkane stroje, jest tylko przedsmakiem tego, co czeka nas dalej. Ponadto tylne siedzenie i bagażnik zapełniają się autostopującymi beckpeckersami, którzy utknęli z płonną nadzieją na litość kierowców ciężarówek zmierzających w stronę Kenii, będących jedyną formą transportu w tych rejonach.
„Trzeba stawiennictwa Boga, żeby wytrzymać ranek na targu”*
Na czwartkowy market w Key Afar przybywamy wczesnym rankiem zanim nabierze on rozpędu i zaroi się od ludzi. W podcieniach lokalnej kawiarni, popijając tradycyjnie parzoną kawę (Etiopia to ojczyzna kawy – tu odkryto moc jej owoców) dostrzegamy pierwszych niezwykłych sprzedawców – mężczyzn z plemienia Hummer. Kroczą dumnie na swych nieziemsko długich i smukłych nogach przyozdobionych pod kolanami i na kostkach kolorowymi bransoletami. Swój towar, w postaci chudych kóz, prowadzą na sznurkach niczym psy na poranny spacer. We włosach upięte mają sterczące w gorę pióra bądź kolorowe paciorki. W uszach tkwią długie kolczyki, a szyję oplatają gęsto omotane korale. W pasie przewiązane mają, na kształt spódniczki mini, kolorowe, ręcznie tkane chusty. Kobiety Hummmer są jeszcze bardziej egzotyczne niż mężczyźni. Wszystkie noszą włosy uplecione w cieniutkie warkoczyki, podcięte „na pazia” i pokryte ochrą i tłuszczem, co czyni je brązowo-burgundowe i lśniące. Wszystkie ubrane w kozie skóry wyszywane misternie koralikami i muszelkami, szyte na miarę tuniki. Biodra okala skórzana spódnica – krótsza z przodu, dłuższa z tyłu, falująca w marszu niczym zwierzęcy ogon. Przedramiona i kostki oplatają ciasno liczne bransolety. Podobne stroje prezentują członkowie plemienia Banna, którzy dodatkowo ozdabiają ciało białą glinką, zwłaszcza mężczyźni domalowując sobie na nogach białe podkolanówki. „Pytamy o strój lekceważąc istotę człowieka”*
Kolejna dawka wertepów i docieramy wieczorem do Jinka (Dżinka), gdzie centralnie położone trawiaste boisko i kawałek gruntowej drogi stanowią nie tylko centrum miasta, ale i, w razie potrzeby, pas lotniskowy. W Jinka nie dzieje się nic. Oglądamy mecz piłkarski bosych chłopaków, którym notorycznie na murawę wkraczają rozleniwione krowy, przechadzamy się piaszczystymi uliczkami i ucinamy pogaduchy z ciekawskimi dzieciakami pasającymi kozy na okolicznych wzgórzach. Jinka to baza wypadowa do rezerwatu Mago, którego upał wyciska z przybyszy ostatnie poty, a jego drogi połykają ciężkie Landrovery na śniadanie, gdzie grasują słynne muchy tse-tse i gdzie zamieszkuje mało gościnne i liczące zaledwie 6000 osób plemię Mursi. Na spotkanie z tymi niezwykłymi mieszkańcami Etiopii ruszamy wczesnym rankiem, więc gdy przybywamy do wioski niektórzy zdają się być nieprzygotowani na naszą wizytę. Mężczyźni w kusych spódniczkach stoją uzbrojeni w stare AK-47 i wyglądają groteskowo. Siadamy w cieniu i obserwujemy jak Mursi kończą malunki białą glinką, ubierają skąpe stroje, upinają nakrycia głowy, a kobiety wkładają charakterystyczne gliniane krążki w rozciągnięte i zwisające luźno dolne wargi ust. Wiele teorii tłumaczy tę specyficzną formę ozdoby, ale żadna nie jest w stanie przekonać mnie do rytuału przecinania dolnej wargi u dziewczynek i wkładania płaskiego krążka, który z czasem wymianie się na większy i większy. Po chwili zaczyna się dziwaczna autoprezentacja z zachętą do fotografowania, ale poprzedzona targowaniem wysokości opłaty za każde ujęcie. Opieramy się przez pół godziny chowając aparaty w plecakach, ale gdy w końcu pada pierwszy trzask migawki, rusza lawina nagabywań i błagań o płatne zdjęcie. W chwili, gdy koło ostatniego szałasu utkanego z trawy i gałęzi parkuje inny Landrover z kilkoma ferendżi („białas”), z większymi niż my portfelami i większą arogancją, znów wchodzimy w cień lokalnych drzew i zainteresowań tubylców. To, co obserwujemy dalej jest już tylko żałosnym obrazem transakcji handlowych, podczas których Mursi sprzedają wszystko – swój wizerunek, bransolety i gliniane krążki.
Najsmutniejsze spotkanie z Mursi przytrafiło nam się tego samego dnia wieczorem w Jinka, gdy kilku z poznanych rano mężczyzn i kobiet stało pod sklepem, odzianych w używaną po ferendżi odzież, (jeansy + koszulki z logo sławnych marek) kompletnie pijanych z kilkoma kolejnymi pełnymi butelkami lokalnego rumu pod pachą. Kupili je też dla innych, za pieniądze, jakie my zostawiliśmy im kilka godzin wcześniej, jako zapłatę za wjazd do wioski. Oczywistym stało się, dlaczego nasz kierowca upierał się by nie jechać tam wieczorem dnia poprzedniego.
Najbardziej niezwykłym i widowiskowym rytuałem wśród Hummer i Buna jest „ukuli bula” czyli skok w dorosłość. Polega on na bieganiu, a raczej skakaniu po grzbietach byków i krów, co stanowi dowód osiągnięcia przez chłopca (zazwyczaj 15 – 16-letniego) dojrzałości i jego gotowości do założenia rodziny. Nagi Ukuli z wygoloną częściowo głową i kawałkiem skórzanego paska na piersiach, przy aplauzach całej lokalnej społeczności i kobiecych śpiewach, wskakuje na ustawione w szeregu krowy i byki i biega po nich tam i z powrotem. Musi tak przebiec, co najmniej, cztery razy. Upadek oznacza rozpoczęcie biegu na nowo, a jeszcze kolejny konieczność powtórzenia próby za rok. Sukces czyni z Ukuli – Maza, czyli prawdziwego mężczyznę. Biegi poprzedza długa ceremonia malowania pomocników Ukuli oraz obrzęd biczowania, w którym biorą udział kobiety – krewne Ukuli. Okładane przez mężczyznę znoszą ból bez grymasu, a otwarte i krwawiące rany, które szybko obsiadają natrętne muchy nacierają popiołem. Powstałe w ten sposób blizny są w przyszłości ich powodem do dumy, a czym liczniejsze i większe tym większy budzą szacunek do ich właścicielki.
Przez kilka godzin byliśmy widzami tego niezwykłego przedstawienia. Czy było ono tylko inscenizacją dla szybkiego zysku (każdy z nas zapłaciło za udział około 15$), czy autentyczną ceremonią, pozostanie to nierozwikłaną zagadką, ale za razem niezapomnianym doświadczeniem i szczególnym przeżyciem.
Ostatnie plemię z regionu Omo na naszej trasie to Arbore. Dzieci, które dopadają nas już przy pierwszym kroku, mają nakrapiane kolorową farbką twarze. Młode kobiety o pięknych twarzach i smukłych ciałach pozostają nieufne i przypatrują się z boku. Wioska liczy zaledwie kilka domów, cała populacja Arbore to około 4000 członków.
„Co słońce ogląda i człowiek zobaczy”* Spragnieni odrobiny dzikiej i afrykańskiej przyrody wracamy do Arba Minch, by tuż przed zachodem słońca ruszyć drewnianą krypą na wody jeziora Chamo na brzegach którego, zalegają leniwie setki gigantycznych krokodyli. Ostrzeżenie bosmana, by nie wystawiać palców za burtę nabiera sensu, gdy łódka kilka razy uderza w przepływające pod powierzchnią kilkumetrowe gady. Poza krokodylami w wodach pławią się niewzruszone obecnością turystów hipopotamy, które co rok w Afryce zabijają więcej ludzi niż jakiekolwiek inne drapieżniki. Tym bardziej zagadkowy wydaje się być widok brodzących po mieliznach rybaków, ściągających ręcznie swoje sieci, bądź łowiących na wystruganą z patyka wędkę.
„Lepiej jest przyjeżdżać, niż wyjeżdżać”*
Etiopia to wyjątkowy kraj, pełen skarbów i zabytków matki natury, architektury i kultury ale przede wszystkim to ojczyzna osobliwych ludzi, których nie umiem zapomnieć. Etiopia rzuciła na mnie czar, co sprawia że wciąż tli się we mnie pragnienie powrotu, jakie mam nadzieje jeszcze kiedyż zaspokoić.
* przysłowia abisyńskie
O autorze artykułu

Ostatnie posty
AKTUALNE WYDANIE2019.02.28Chiny bez planu cz. 2.
Lifestyle2018.06.30Chiny bez planu
Lifestyle2018.01.07Joga – wierna przyjaciółka
Lifestyle2018.01.07W hidżabie i z zaskoczeniem