Adwokat na kanapie
Od pół roku jestem w podróży, więc rzec można, że żyję wędrówką i po cygańsku, i nie ma w tym przesady, bo nie śpię w hotelach, mało jadam w knajpach i niewiele mam wspólnego ze stereotypem turystki. To, co nadało mojej tułaczce szczególny charakter, to internetowy portal „couchsurfing”, który otworzył mi okno na świat jeszcze szerzej niż przewodniki, książki czy „wujek google”.
Couchsurfing, czyli dosłownie surfowanie po kanapach, pozwala znaleźć bezpłatny nocleg niemal w każdym zakątku świata, w prywatnych mieszkaniach i, co najistotniejsze, umożliwia poznanie ludzi, podglądanie ich życia, często wmieszanie się w lokalny tłum i dzięki temu odkrywanie nowo poznanego kraju z niebanalnej perspektywy. A to jest to, czego od lat szukałam i po co podróżuję. Ludzie są najciekawszym elementem każdego świata, każdej podróży, zwłaszcza tej odległej. Lista turystycznych punktów jest bogata i ciekawa, ale jeszcze ciekawsze są ludzkie historie, losy, zwyczaje, emocje. A tych nie poznamy w informacji turystycznej. Nocując w hotelach czy nawet ukochanych przeze mnie hostelach, na pewno nie trafiłabym na paragwajskie wesele na 300 osób, nie uczestniczyła w nocnych rozgrywkach ping-ponga w patagońskim pubie „po godzinach”, nie tańczyła tanga w szemranym towarzystwie na prywatnych milongach w Buenos Aires, nie spróbowała kalifornijskiej marihuany na receptę, nie łowiła ryb z widokiem na Perito Moreno, nie dostała zaproszenia na bożonarodzeniową imprezę pracowniczą na Dominikanie, nie trafiła na uniwersyteckie zajęcia z akrobatyki w USA, nie poznała prawdziwego szpiega na Haiti, nie kosztowała najlepszych portugalskich tapas w Rio, nie wyprowadzała na spacery dwóch emerytowanych wojskowych psów na Hawajach, nie sączyła wina w basenie z najsłynniejszą paragwajską feministką, czy dostała bilet lotniczy „one way” i camper do przetransportowania przez całą Australię (7 tys. km).
Czasem śpi się w wygodnym, osobnym pokoju z łazienką, czasem na kanapie w salonie albo w niedogrzanej przybudówce; w sypialni nieobecnego współlokatora, w salonie masażu, czy nawet w namiocie rozbitym w ogrodzie. Był też i hamak zawieszony miedzy kuchnią a pokojem, dmuchany materac, łóżko piętrowe niczym w rasowym hostelu.
Byłam gościem w domu u kilku studentów, pana doktora, buddystki i masażystki, brazylijskiego żołnierza, dwóch inżynierów, pracownika ambasady USA, byłego policjanta z NYC, specjalisty od elektrowni jądrowych, dwóch informatyków, emerytowanego żołnierza US Navy, księgowej i ludzi biznesu. Większość zabierała mnie w ciekawe miejsca albo do ulubionych knajpek, przedstawiała przyjaciołom lub rodzinie. Wszyscy polecali miejsca godne uwagi i dzielili się wiedzą o swoim kraju, mieście, historii. Wspólne gotowanie nawet w odległej kulturze zbliża i buduje więzi. W każdym zatem domu pokrywki grały radosne melodie pod moją lub gospodarza ręką. Tysiące przegadanych godzin, nieustanne wymiany myśli, śmiechy i językowe potyczki. W Argentynie, Paragwaju i Urugwaju nie obyło się bez hektolitrów wina… Każdy dom, nawet ten wymagający sprzątania od wejścia, był lepszy niż bezduszny hotel lub okupowany przez dwudziestolatków hostel. Zwłaszcza gdy podróżuje się samemu i jest się kobietą. A jak już w końcu pada pytanie o mój zawód i odpowiadam „adwokat” – to nikt nie wierzy! Kiedyś musiałam zdjęcie w todze pokazać. Podobno łamię stereotypy profesji! Jeśli tak, to świetnie mi w tej roli.

















O autorze artykułu

Ostatnie posty
AKTUALNE WYDANIE2019.02.28Chiny bez planu cz. 2.
Lifestyle2018.06.30Chiny bez planu
Lifestyle2018.01.07Joga – wierna przyjaciółka
Lifestyle2018.01.07W hidżabie i z zaskoczeniem