Kirgistan
Zapomniana przez świat, wódką płynąca, górska kraina szczęśliwych (nie tylko wtedy gdy pijanych) ludzi o złotych zębach, gdzie wiecznie żywy duch Lenina jest niezłomnym towarzyszem podróży, a krajobrazy niczym nie ustępują bajecznej Nowej Zelandii – jest jednym z najwspanialszych podróżniczych doświadczeń.
W lodowaty i ciemny poranek, u podnóża spowitych posypką świeżego śniegu pasm Tien Szan, na błotnistym placu w Karakol zaczyna się coniedzielny, największy w Azji targ zwierząt. Owce i prosiaki zwożone w bagażnikach leciwych mercedesów i BMW, furmanki pełne kóz i oczywiście konie ściągają tu licznie nawet z najdalszych zakątków wschodniego i południowego Kirgistanu. Ze wschodem słońca gęsty tłum ludzi i zwierząt wypełnia ogrodzone pole tak ciasno, że nie sposób się poruszać. Uderzająca jest nie tylko różnorodność sprzedawanego towaru ale wielonarodowość jego właścicieli – mieszkańcy Kirgizji są mieszanką rodowitych Kirgizów o mongolskich rysach, Rosjan o błękitnych spojrzeniach, jasnowłosych Niemców i potomków innych przesiedleńców, których losy podyktowała nowożytna historia.
Trekking w Kirgistanie jest przygodą samą w sobie. Wolne od wydeptanych szlaków i ludzi wszechobecne góry łamią serca i rozkochują w sobie każdego piechura. Skrywają w sobie szczególne skarby – gigantyczne lodowce, szmaragdowe jeziorka, ale przede wszystkim, kojące po wielogodzinnych wędrówkach gorące źródła. Są jednak przy tym wymagające, nieprzewidywalne i kapryśne. Nam odcięły śniegiem drogę na przełęczy, ale mimo to pobyt w dolinie Ałtyn Araszan wpisała się na listę pięknych i niezapomnianych doświadczeń.









Kurort nad jeziorem Issyk, drugiego co do wielkości jeziora obszarów górskich świata, wita panoramą postsowieckiej infrastruktury. Posezonowe opustoszenie wkrada się tu w każdy kąt zaśmieconej plaży, betonowych ośrodków wypoczynkowych i obskurnych barów. Jedynymi gośćmi poza nami zdają się być błąkające bezpańskie ale przyjacielskie psy. Nocujemy na tyłach prywatnego domu w gigantycznym sadzie owocowym, którego właściciel był od początku celem tego postoju. Jest on słynnym posiadaczem i treserem orłów, który urządza nam niezapomniany show z ich udziałem – krwawe polowanie na zająca. Ponadto jak każdy Kirgiz snuje opowieści, przytacza zabawne anegdoty, prezentuje wszystkie hodowane olbrzymy, a finalnie pakuje jednego z nich w worek, bierze pod pachę i odstrojony w garnitur rusza z nami na przystanek autobusowy. Zapytany gdzie i po co jedzie zabiera biedne ptaszysko – rzekł, że musi go reklamować u sprzedawcy. Osobliwy towarzysz zdawał się nie robić wrażenia na nikim poza nami.
Koczkor to duża wieś z głównym wybetonowanym placem, obszytym szlaczkiem postsowieckich pawilonów, jakie szczerzą zęby komunizmu. Z każdej strony świata pikują nad głowami górskie szczyty, które w przeddzień naszego przyjazdu przypudrował wczesny śnieg, chociaż podnóże wciąż mieni się złotą paletą jesiennych barw. Taki duet wprost zapiera dech w piersiach, zwłaszcza, gdy w tle wiszą na niebie stalowe złowrogie chmury. Koczkor to punkt startowy podróży do najbardziej niezwykłego miejsca Kirgistanu – Song Kol. Leciwą Ładą z napędem na cztery koła i jej kierowcą ruszamy w górę z nadzieją na znalezienie ostatnich jurtów na wysokogórskich halach.
Dziurawy asfalt szybko przechodzi w szutrową drogę, na jakiej uczestnikami są przede wszystkim owce i bydło pędzone gigantycznymi stadami z gór, gdzie wypasane były przez całe lato. Towarzyszący im mężczyźni i młodzi chłopcy, na drobnych koniach objuczonych ich skromnym dobytkiem niczym westernowi kowboje, mijają nas z przeciwka, nie kryjąc zdziwienia nasza obecnością. Zostawiając w tyle ostatnie domostwa docieramy do przełęczy, skąd jak na dłoni rozciąga się krajobraz na Song Kol. Trudno wyobrazić sobie piękniejsze miejsce – płaską wysokogórską równinę ( 3016 m n.p.m) obszytą niczym serweta koronką białych kilkutysięczników, z zatopionym na środku błękitnym okiem jeziora Song. Z uwagi na porę roku step maluje się kolorem ugru i żółci, który zdobią kosmicznie wyglądające, zielonkawe koła – ślady po niedawno zebranych jurtach. Mijamy gigantyczną ciężarówkę załadowaną szkieletami namiotów i masą innych sprzętów. Ostatnie domostwa zwinięto tuż przed naszym przyjazdem, ale kierowca mówi, że zostały jeszcze rybackie jurty, w których znajdzie się dla nas nocleg. Kwadrans rajdowej jazdy i stajemy przed dwoma, obwieszonych męskimi skarpetami jurtami, wyrastającymi na tym pustkowiu jak nabrzmiałe purchawki. Jak zawsze goszczeni jesteśmy herbatą i chlebem, potem milkną wszelkie rozmowy naszych kirgiskich współtowarzyszy, a świat razem z nami zapada w dziwaczny letarg. Wyrywając się apatii i wysokogórskiemu osłabieniu w towarzystwie palącego słońca i przeszywającego zimnem wiatru ruszamy poszukać śladów ludzi, ale znajdujemy tylko najpiękniejszą pustkę i dzikość. Mam nadzieję wrócić tam kiedyś latem, by doświadczyć tego miejsca, gdy pełne jest koni i bydła, jutrów i przełamujących ciszę dziecięcych okrzyków.
Poranek wita nas pochmurnie, ugrowy step pokrył się bielą. Niewielki śnieg spowił jeszcze niedawno tak świetlistą i słoneczną krainę czyniąc z niej mroczne odludzie. Ruszamy rzadko uczęszczaną drogą, jaka przy zastanych warunkach pogodowych jest nie lada wyzwaniem nawet dla naszego lokalnego kierowcy. Po czterech godzinach żegnamy się z nim na pustej asfaltowej szosie – jaka ma być naszym skrótem do Osz.
Autostop w centralnym Kirgistanie to zajęcie dla najbardziej wytrwałych. Dwie godziny spędzone na zapomnianej drodze niemalże pozbawionej ruchu zmuszają do szukania innych rozwiązań. W jednym z domów ustalamy cenę za kurs do najbliższego miasta. Ruszamy pojazdem przypominającym relikt ze szrotu i po godzinie lądujemy z jeszcze większej dziurze niż ta, z której przyjechaliśmy. Prywatny nocleg, domowa kolacja spod ręki gospodyni, piwo wypite pod sklepem, za które nie pozwala nam się zapłacić to kolejne niezwykłe gesty kirgiskiej gościnności, dzięki której cała wyprawa do Azji centralnej nabiera innego wymiaru. W nocy dobiegają mnie odgłosy tych wszystkich wyczekiwanych wcześniej ciężarówek, jakie miały być naszym sposobem na dalszą część podróży. Rano szosa znów pogrąża się w ciszy i bezruchu, więc i my ponownie decydujemy się na opcję prywatnej taksówki. Docieramy do wytęsknionej krzyżówki. Droga z Biszkeku do Osz to pełny spirali, zakrętów i podjazdów, wysokogórski highway wspinający się na wysokość 3200 m npm. To także handlowy trakt miedzy Rosją i Uzbekistanem naszpikowany ciężarówkami. Dlatego już po kwadransie siedzimy w szoferce gigantycznej cysterny, jakiej kierowca przez następne 10 godzin podróży do Osz zagwarantuje nam niezapomniane opowieści i widoki, udostępni swoje łóżko, zafunduje obiad, zorganizuje dojazd do centrum miasta i odmówi jakiejkolwiek zapłaty, ściskając nas przyjacielsko na pożegnanie.
Dżalalabad i Osz odkrywają przed nami inny Kirgistan. Dominująca tu ludność Uzbecka zmienia oblicze i charakter całego regionu. Islam staje się nadto wyraźny, otaczające nas twarze bardziej europejskie, kobiety bardziej okryte i nawet gorzałka nie leje się tak obficie, bo już nie na każdym ale co drugim rogu ulic. Wszechobecne dotychczas bary ustępują miejsca herbaciarniom, w jakich gromady mężczyzn rozprawiają godzinami o życiu. Pierwszy raz prywatne kwatery i pokoje gościnne zamieniamy na hotelowe w stylu tak wybitnie sowieckim, że mogłyby stanowić scenografie filmu z epoki. Wciąż jednak pani etażowa uśmiecha się takim samym garniturem złotych zębów, co wszyscy wcześniej napotkani Kirgizi.
O autorze artykułu

Ostatnie posty
AKTUALNE WYDANIE2019.02.28Chiny bez planu cz. 2.
Lifestyle2018.06.30Chiny bez planu
Lifestyle2018.01.07Joga – wierna przyjaciółka
Lifestyle2018.01.07W hidżabie i z zaskoczeniem