Dzień dobry Nowa Zelandio
Nowa Zelandia, w języku Maorysów – Kraj Białej Chmury. Od Polski dzieli ją 11 stref czasowych, co najmniej dwie przesiadki samolotem, 33 godziny lotu i około 22 tys. km w powietrzu.
Niezaprzeczalnie jest najdalej oddalonym od Polski krajem, w którym można wziąć udział w biegu maratońskim. „Jesteśmy tu – bo dalej się nie da”: Accenture New Zealand Expedition to kolejny projekt łódzkiej drużyny Szakale Bałut Łódź, z adw. Maciejem Rakowskim oraz apl. adw. Szymonem Drabem na czele, która od kilku lat w wakacje odwiedza egzotyczne miejsca, by pobiec w nich maraton. Na poznanie Nowej Zelandii mieliśmy zaledwie dwa tygodnie. To wystarczający czas, by zwiedzić tylko jedną z dwóch wysp. My wybraliśmy tę bardziej „cywilizowaną” – wyspę północną: krainę wulkanów, gejzerów, miast, kolebki kultury Maorysów. Zwiedzanie Nowej Zelandii bez własnego samochodu nie jest łatwą sprawą, nawet jeżeli jest transport między miastami, to kursuje on dość rzadko. Dlatego my wybraliśmy opcję „rent a car” – najtańszy, jaki można było wypożyczyć. Już na pierwszy rzut oka było widać, że swoje lata ma i jest dość wysłużony, jednak przez całą wyprawę wypełnił nadaną mu rolę – dowoził bezpiecznie na miejsce.
Pierwszego dnia dotarliśmy do urokliwej miejscowości Paihia nad Islands Bay. To było dość spokojne miasteczko, choć określeniem „spokojne miasteczko” można podpisać w zasadzie każde z odwiedzonych przez nas miejsc. Ludzie są serdeczni, chętni do pomocy, uśmiechnięci i komunikatywni. Podczas porannych treningów poprzedzających maraton podziwialiśmy zatoczki, fiordy, wyspy, nadmorskie skaliste wzgórza i niekończące się pola golfowe z widokami na ocean i kwitnące rośliny.
Podróż między poszczególnymi punktami podróży utwaliła w nas przekonanie, że Nowa Zelandia jest najbardziej zielonym i spokojnym miejscem spośród wszystkich przez nas odwiedzanych państw. Bezkresy łąk, tysiące owiec na pastwiskach, otwarte przestrzenie, góry i dziesiątki kilometrów bez gatunku Homo sapiens. Tutaj naprawdę można odpocząć i uciec od pędu dnia codziennego. Czego chcieć więcej?
U wrót piekieł



























Rotorua jest małym miasteczkiem podszytym wulkaniczną i termalną aktywnością. Dlaczego miasto nazwano z czasem „Smrodówką” lub „Miasteczkiem zgniłych jaj”, wyjaśnia pierwszy oddech na miejscu – tutejsza mgiełka jest silnie przesycona zapachem siarki. Trudno się do niej przyzwyczaić, ale żyć z nią się da – czego przykładem są mieszkańcy Rotorua. Najbardziej popularnym i turystycznym miejscem tych okolic była Whakarewarewa, termalny obszaru na południowym końcu miasta, gdzie znajduje się ważna atrakcja regionu – największy gejzer południowej półkuli – Pohutu, który ok. 20 razy dziennie wyrzuca w górę ponad 30-metrowy słup wody. Kilkanaście kilometrów dalej znajduje się kolejny rejon termalny Wai-O-Tapu ze słynnym gejzerem Lady Knox wybuchającym codziennie o godz. 10.20. Zastanawialiśmy się, skąd taki niewielki stożek zna czas i wyrzuca swą wydzielinę codziennie o tej samej godzinie. Wyjaśnienie okazało się nadzwyczaj proste – wymaga on bowiem odrobiny „zachęty” ze strony obsługi technicznej, która wsypuje tarte mydło do otworu termicznego, żeby podwyższyć ciśnienie i wywołać w ten sposób widowiskową erupcję gorącej wody i pary. Na naszych oczach dostojna Lady wyrzuciła więc w górę fontannę, która sięgała 10-15 metrów. Towarzyszyły jej obłoki pary, a całe zjawisko trwało blisko godzinę.
Po spotkaniu z Lady Knox czekała na nas dalsza część parku i spacer pośród geotermalnych atrakcji: bulgocące błota, jamy w ziemi, z których wydobywały się kłęby piekielnego dymu oraz Champagne Pol (Szampański Staw). Swoją nazwę zawdzięcza nieustannemu musowaniu wypełniającej go wody. Głęboki chyba na 100 metrów, gorący, z bulgotami w wielu miejscach i z unoszącymi się kłębami pary, a przede wszystkim – z pięknymi pomarańczowymi brzegami. Inne jeziorko miało nieziemski seledynowy kolor. A na deser czekał nas Mud Pool – jeziorko gotującego się błota. Błotne gejzery, małe i duże, te większe wyrzucały co chwilę porcje brei nawet na metr wysoko.
Z pierścieniem na Orodruin
Po opuszczeniu krainy gejzerów skierowaliśmy się do centralnej częsci wyspy. Krajobraz z księżycowego zmienił się w typowo górski. Odwiedziliśmy Tongariro National Park, jeden z najstarszych parków narodowych na świecie, założony jeszcze w XIX w. To właśnie tutaj prezentują się dostojnie trzy najwyższe na tej wyspie wulkany, z najwyższym zwanym Ruapehu (2797 m n.p.m.), znanym przede wszystkim jako Orodruin z trylogii „Władca pierścieni”. Zachęceni sprzyjającą aurą, ruszyliśmy na górski spacer częścią sławnego szlaku Tongariro Alpine Crossing, którego fragmenty znajdziemy również w przygodach Frodo i jego przyjaciół. Tongariro Alpine Crossing to taki długi spacer z najpiękniejszymi widokami, jakie północna wyspa Nowej Zelandii ma do zaoferowania. Jego przejście zajmuje zwykle dwa dni, a noc spędzić można w jednej z górskich chat. Nie mają one obsługi, są otwarte dla wszystkich wędrowców.
Forgotten World Highway – „autostrada zapomnianego świata” – wiodła nas z Turangi na wybrzeże Morza Tasmana. Nazwa trafnie dobrana. Na początku drogi znak ostrzega, że przez 150 km nie będzie stacji paliw. Ci, którzy znak stawiali, zapomnieli dodać, że po drodze nie będzie niczego. Dwie lub trzy małe osady, jedna z nich, licząca może ze trzydzieści dusz Whangamomona, ogłosiła się niezależną republiką, o czym informowały przydrożne tablice. Jednak to małe znane państwo nie wystawiło na drodze punktów granicznych, więc albo jest dopiero w fazie organizacji, albo to już jego schyłek… Droga na „autostradzie” lekko odbiega od tych europejskich. Asfalt tylko nas przywitał i pożegnał – dalej walczyliśmy z szutrową i gruntową nawierzchnią, podjazdami, zjazdami i setkami zakrętów, od których nawet odporni na karuzele mogli zzielenieć. Panorama odpowiednia dla „zapomnianego świata” – ponure lasy i urwiste stoki przerywane zielonymi pastwiskami.
Nie taki wynik straszny, jak forma przed startem
Ostantim punktem podróży była stolica Nowej Zelandii – Wellington. To właśnie tutaj wzięliśmy udział w 5. Bridges Maraton. Zawody odbywały się nie w samej stolicy, ale na jej obrzeżach, w dolinie rzeki Hutt, z miasteczka Lower Hutt do Upper Hutt – i z powrotem, więc już same nazwy sugerowały, że najpierw będzie pod górę, a później z górki. Nie oczekiwaliśmy od siebie zbyt wiele. Maciej niedawno przebył operację i dopiero wraca na biegowe ścieżki, ja zaś nieszczęśliwie kilka dni przed maratonem złapałem zapalenie ścięgna Achillesa, przez które długo zastanawiałem się, czy nie zrezygnować z biegu. Jednak nie po to leci się na drugi kraniec świata, by wracać na tarczy. Wyniki na mecie bardzo pozytywnie nas zaskoczyły i pokazały, że nawet kulejąc oraz złorzecząc na swój stan zdrowia można dobrze reprezentować biało-czerwone barwy. Maciej Rakowski jako 11 zawodnik przekroczył linię mety (czas 3:40), ja zaś – niedługo po nim – zająłem 16 pozycję (czas: 3:45).
O autorze artykułu
