O deskach nostalgicznie…
Po dwóch latach treningów, sprawdzianów i zawodów zostałem zakwalifikowany do reprezentacji Polski na Akademickie Mistrzostwa Świata (Uniwersjadę) w Innsbrucku w 1968 r. W skład męskiej reprezentacji wchodzili: Stanisław Gal, Janusz Przybylski, Henryk Dunaj, Andrzej Zbyszewski i ja – Wojciech Hencz.
Poziom sportowy Uniwersjad był i jest bardzo wysoki, uczestnikami zawodów często byli aktualni czy przyszli medaliści mistrzostw świata i olimpiad. Nasza reprezentacja miała chyba najładniejsze stroje. My oraz Włosi wyróżnialiśmy się swobodnym, ale przyzwoitym zachowaniem. Z naszą 10-osobową biegową ekipą (pięciu mężczyzn i pięć kobiet) był tylko trener Janusz Kobylański; nie było żadnego politruka, czy kogoś, kto miałby dbać o nasze „socjalistyczne zachowanie”, i nie mówiono nam o wyższości socjalizmu nad kapitalizmem. Nikt nas nie pilnował, mogliśmy swobodnie i pojedynczo poruszać się po mieście. Zawodnicy z innych krajów socjalistycznych byli okropnie ubrani, zawsze chodzili w grupach, z poważnymi minami i w otoczeniu dziwnych panów. Trudno było z nimi nawiązać kontakt.
Niestety, w naszej biegowej ekipie nie było żadnego lekarza, masażysty, czy kogoś, kto mógłby nam pomóc np. w wypróbowaniu na śniegu właściwego smarowania nart, czy podaniu zawodnikowi, jaką ma stratę do najlepszych. W tamtych latach panowało błędne a powszechne przekonanie, że jak jedzie gdzieś polska reprezentacja, to na jednego zawodnika przypada dziesięciu działaczy. Wiem, że choćby w biegach narciarskich nasz kraj stracił wiele medali na różnych zawodach właśnie z powodu braku osób wspomagających zawodników. W innych ekipach, w tym także w reprezentacjach krajów socjalistycznych, te srawy były dużo lepiej zorganizowane. Dzisiaj mimo wielu nowoczesnych środków technicznych często na jednego zawodnika przypada po pięć i więcej osób towarzyszących.
W Innsbrucku w biegu indywidualnym wszyscy wypadliśmy słabo, natomiast w sztafecie zajęliśmy szóste miejsce, czym wykonaliśmy nałożony na nas plan. Przyznaję, że przed biegiem indywidualnym trener powiedział nam, że nie musimy się wysilać, bo miejsca medalowego i tak nie zajmiemy, a siły należy zachować na sztafety. Dzień przed biegiem indywidualnym popełniłem zresztą straszliwy błąd. W budynku, w którym mieszkaliśmy, był stół pingpongowy i zawodnicy chętnie przy nim grali. Rozegrałem około dwudziestu zwycięskich meczów z zawodnikami z kilku, a może nawet z kilkunastu państw. Ale taki trzygodzinny wysiłek odbił się na mnie fatalnie następnego dnia podczas zawodów. Mogę śmiało i z autoironią stwierdzić, że ten pingpongowy wyczyn to mój największy międzynarodowy „sukces sportowy”.


Kilka słów o treningach studenta sportowca. W tamtych latach nie było tzw. indywidualnego toku studiów dla zawodników. Przyznanie się na uczelni do uprawiania wyczynowego sportu oznaczało różnego rodzaju kłopoty, np. obniżenie ocen na egzaminach. Student prawa Uniwersytetu Łódzkiego powinien się uczyć i tylko uczyć. A kto uprawiał sport, znaczyło, że się nie uczy. Praktycznie nie wchodziło w grę przesuwanie egzaminów na termin późniejszy. Dlatego zmuszony byłem zdawać egzaminy przed terminem. Mogę śmiało powiedzieć, że z całego roku przez całe studia zdałem najwięcej egzaminów przed terminem – przed sesjami.
Nie było w tym czasie kserokopiarek, dlatego często zmuszony byłem ręcznie odpisywać wykłady. Najbardziej pomagał mi kolega Andrzej Napiórkowski, późniejszy radca prawny. Jeśli chodzi o treningi, minimum oznaczało trzy na tydzień. Przerwa między treningami nie mogła być dluższa niż dwa dni. Zajęcia uczelniane były niekiedy rozrzucone od rana do wieczora i musiałem trenować między nimi. Pewnej zimy treningi na nartach biegowych w lesie łagiewnickim zaczynałem o 22.30, a kończyłem 00.30. Raz w nocy w czasie zamieci nie mogłem we właściwym miejscu wyjść z lasu, kręciłem się w kółko, po kilkunastu minutach wracałem w to samo miejsce. Trudno w takich okolicznościach znaleźć punkt odniesienia – w lesie są tylko drzewa i bezkresna biała płaszczyzna śniegowa; ślady po moich nartach w kilka sekund były zasypywane, widoczność nie przekraczała kilku metrów. W takich chwilach człowiek zaczyna wierzyć w tajemne siły i złe duchy. Postanowiłem nie iść na nartach na skróty i pobiegłem drogą. Po 30 minutach znalazłem się na skraju lasu koło osiedla Modrzew. W domu byłem o godzinie 3, a już o 8 – na uczelni.
Oczywiście były też obozy zimowe i letnie, na których było mnóstwo biegania i gimnastyki. Często jedliśmy obiady z ciężarowcami, niektórzy z nich ważyli powyżej 100 kg. A nasze dziewczyny po niewiele ponad 50 kg, ja przy wzroście 170 cm na obozach ważyłem 58 kg. Zaś na obiad jedliśmy to samo: na stole stała waza z zupą, potem wjeżdżały po dwa drugie dania z ogromnymi kotletami, duże ciastka i kompot. I tak natychmiast po obiedzie my narciarze biegliśmy z Hotelu Imperial na Krupówki na ciastka. Ciężarowcy nie wychodzili z hotelu. Nasze 20-, 40-kilometrowe treningi były bardzo męczące – jak się po nich wyciskało koszulę, pot lał się z niej strumieniem.
Pamiętam, jak raz w Łodzi na jakiejś ulicy, gdzie jeździłem na nartorolkach, zatrzymał mnie patrol drogówki i zawiózł do komendanta. Był to bardzo uprzejmy i miły milicjant. Po okazaniu dokumentu świadczącego, że jestem zawodnikiem, uzyskałem ustne zezwolenie na treningi na bocznej ulicy Sowińskiego. Jeździłem tam na nartorolkach przez kilka lat po 30 km podczas jednego treningu. Drogówka nigdy mnie już nie zaczepiła. Nartorolki mogą mieć dwa, trzy, cztery kółka lub pięć, ale zawsze co najmniej jedno nie kręci się do tyłu, co przy jeżdżeniu daje pewne podobieństwo do biegu narciarskiego. Zawodnik cały czas był pod kontrolą, ale musiał sam trenować, sam biegać. Wszyscy byliśmy studentami wielu uczelni, najczęściej sportowych. Wiele razy w czwartek dzwoniono do nas, że w najbliższą sobotę w Warszawie na Bielanach jest obowiązkowy sprawdzian i trzeba jechać. A jesienią i zimą klub żądał ode mnie, abym cały czas siedział w Zakopanem i trenował.


W 1968 r. skończyłem w terminie studia i zgodnie z przepisami mogłem jeszcze w ciągu 2 lat brać udział w następnych Uniwersjadach. Udało mi się znowu zakwalifikować na Uniwersjadę w Rovaniemi w Finlandii w 1970 r. Uzyskałem zgodę prokuratora generalnego, gdyż w tym czasie odbywałem aplikację w prokuraturze w Łodzi. W połowie stycznia 1970 r. po kolejnych przymiarkach zgłosiłem się do krawca w Zakopanem po odbiór stroju sportowego. Nie dostałem go jednak. W siedzibie AZS w Zakopanem oświadczono mi, że męska ekipa nie pojedzie do Finlandii, gdyż Gomułka nas skreślił. Nie uwierzyłem w to. W latach 90. przeczytałem w tekście o Gomułce, że przy końcu sprawowania funkcji I sekretarza PZPR zatracił on poczucie, co jest ważne, a co nie, i skreślał ekipy sportowców z wyjazdów zagranicznych. A koszt wyjazdu ekipy do Finlandii był o wiele mniejszy niż koszt przygotowania jej do tej imprezy.
W klubie oświadczyłem, że po 16 latach kończę karierę zawodniczą (w AZS Łódź i AZS Zakopane). Otrzymałem propozycję – na koszt klubu wynajmę pokój w hotelu lub u górala, będę jadł trzy posiłki dziennie i dostawał 500 zł na miesiąc – i mogę trenować nadal. W ogóle – gdybym trenował wcześniej dużo intensywniej i poświęcił się tylko sportowi, miałbym o wiele lepsze wyniki. Propozycja była bardzo miła i kusząca, ale odmówiłem. Wybrałem pracę zawodową i rodzinę.
Nie byłem wielkim sportowcem, nie miałem wybitnych rezultatów: zdarzało się, że na ogólnopolskich zawodach wchodziłem w pierwszą dziesiątkę. Zaledwie otarłem się o wielki sport. Poznałem jednak wielu fantastycznych sportowców i trenerów. Bywałem na sylwestrach, na których było po kilkunastu mistrzów świata i olimpijskich. Kochałem sport, lubiłem rywalizację, nie przejmowałem się, że na zawodach zajmowałem odległe miejsca. To i tak były piękne dni, naprawdę piękne dni.
O autorze artykułu

Ostatnie posty
Lifestyle2016.11.20Życie bez sportu wyczynowego
Lifestyle2016.05.16O deskach nostalgicznie…
Lifestyle2015.12.30Nizina (ze wspomnień narciarza)